Po dwóch dniach solidnych wzrostów media zaczęły trąbić o mitycznym "rajdzie św. Mikołaja", który ma przynieść inwestorom bogactwo, sławę i co tam jeszcze. Kto wypatruje św. Mikołaja, może się jednak srodze zawieść...
Grudniowa zwyżka wystartowała w momencie, w którym nikt się jej właściwie nie spodziewał. Zwiastuny chłodzenia chińskiej gospodarki, zbrojne napięcie na Półwyspie Koreańskim i europejskie budżetowe domino, które już-już wydawało się chylić ku wielkiej katastrofie, przez długi czas kładły się cieniem na rynkach. Kiedy złoty zaczął (wraz z euro) ostro tracić do dolara, wydawało się nawet, że tylko patrzeć, jak posypie się i Rzeczpospolita. Na dodatek ostatniego dnia listopada przetasowania w portfelach światowych funduszy doprowadziły do czarnego fixingu nad Wisłą i pozbawiły inwestorów resztki złudzeń...
A nazajutrz, jak to na giełdzie, wstał nowy dzień i wszystko stanęło na głowie. Indeksy poszybowały w górę, a cały świat, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapomniał o militarnych zapędach komunistycznej Korei i budżetowych problemach zadłużonej Europy. Wszyscy rzucili się do kupowania. Istny cud Świąt Bożego Narodzenia!
Jest tylko kilka "ale":
1) Po pierwsze, wszystkie powody listopadowego pesymizmu ciągle istnieją i mają się dobrze. Skoro straszyły wczoraj - mogą nastraszyć i jutro...
2) Po drugie, mityczny "rajd św. Mikołaja" to efekt statystyki, która mówi, że w grudniu stopa zwrotu na giełdzie jest nieco wyższa niż w innych miesiącach (około 3% zamiast około 1%). Tyle tylko, że średnia pozostaje średnią i, jak to średnia, uśrednia. W 2008 giełda spadła w grudniu o 2,5% w 2002 - o 3,6%, a w 1995 - aż o 5%. Ergo: zwykle wzrasta, chyba że spada...
3) Skoro średnia stopa zwrotu w grudniu to 3%, to niniejszym ogłaszam zakończenie "rajdu św. Mikołaja". Wszak od wczoraj giełda zarobiła już 2,7% - nie zostało zbyt wiele przestrzeni do wzrostów, prawda?...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz